„Bądź twardy, kurwa” – mówili. Jakby to było takie proste. Jakby wystarczyło zacisnąć zęby i przejść nad wszystkim do porządku dziennego. Tylko że ja się tak nie czuję. Czuję się jak jebana cipa, która nie potrafi przestać ryczeć. I co z tego, że zrobiłem dobrze? Co z tego, że wszyscy mówią, że to była właściwa decyzja? Tęsknię. Tęsknię tak kurewsko mocno, że aż mnie rozrywa od środka.

Ten krzyk, który był na początku, to ja dzisiaj. Przez cały pierdolony dzień krzyczę – na zewnątrz, w środku, wszędzie. Wracam do domu i patrzę na puste miejsce, gdzie zawsze była. Podjąłem decyzję, niby słuszną, ale czuję się jak najgorszy skurwiel, który w ciągu trzech miesięcy rozwalił wszystko, co miał. Życie, które i tak było w rozsypce, teraz leży w jeszcze większych jebanych gruzach. Problemy materialne, samotność – to wszystko zamiast znikać, narasta. A teraz nie ma nawet jej.

Mój najlepszy przyjaciel. Mój pierdolony anioł stróż, który był obok, kiedy wszyscy inni zawodzili. Kiedy ja zawodziłem samego siebie. Kiedy wpadałem w ten jebany wir uzależnienia i nawet wtedy, gdy myślałem, że już po mnie – ona wciąż była. Bez pytań, bez osądzania, bez rozczarowania w oczach. Po prostu była. A teraz jej nie ma.

Kurwa, przecież to nie pierwszy raz, kiedy coś tracę. Ale to boli inaczej. Nie da się tego zalepić kolejną kreską, nie da się tego zagłuszyć wciągnięciem kreski. Można próbować – jasne. W końcu to robiłem już tysiące razy. Maskowanie bólu to specjalność ludzi takich jak ja. Ale na końcu i tak zawsze zostaje ta jebana pustka.

B.