Czasem mam wrażenie, że z zewnątrz wyglądam jak dorosły facet. Mam PESEL, dowód osobisty, czasem nawet jakąś robotę, którą próbuję ogarnąć życie. Ale w środku? Czuję się jak jebany dzieciak. Jak gówniarz, który wciąż nie ogarnia, co się właściwie dzieje – tylko że zamiast lizaka mam terapię, a zamiast zabawy w chowanego – chowanie się przed własną przeszłością.
Czuję się staro. Zajechany. Przemielony przez życie jak śmieć w maszynce. I choć wiekowo nie jestem jeszcze trupem, to mentalnie mam czasem wrażenie, jakbym przeżył trzy życia – każde bardziej pojebane od poprzedniego. Tylko że nie mądrzejsze. Tylko bardziej wyjałowione.
A jednocześnie zachowuję się jak pieprzony dzieciak. Rzucam wszystko, co trudne. Wkurwiam się o byle co. Szukam szybkiej gratyfikacji i satysfakcji – nawet jeśli to tylko scrollowanie TikToka przez dwie godziny jak zombi.
Nazywam to „próbą życia dorosłego życia”.
Wiesz – odpowiedzialność, rutyna, budzik o szóstej, rachunki. Ale pytanie brzmi: po co?
Po co próbuję być dorosły, skoro dorosłość to dla mnie tylko synonim słowa „muszę”?
Muszę wstać. Muszę ogarniać. Muszę nie ćpać. Muszę nie spierdolć wszystkiego jeszcze raz.
Bo póki co to czuję, że cały ten „dorosły świat” to jakaś tragikomiczna ustawka, w której biorę udział tylko po to, żeby nie usłyszeć: „Znowu się stoczyłeś”. Gram w tę grę, ale jakby nie dla siebie. Dla córki. Dla terapeutki. Dla tych, co jeszcze we mnie wierzą. Ale ja… ja sam w siebie nie wierzę. Nie w tej wersji.
B.
