Cóż to był za pierdolony dzień – z jednej strony przesiąknięty niewypowiedzianą radością, z drugiej zaś podwójnym ciężarem tęsknoty. Wspomnienia wracały do mnie falami w miarę, jak spędzałem kolejny czas z córką: te kilkanaście, a może nawet parędziesiąt naprawdę zajebistych chwil, których nie potrafię wyrzucić ze świadomości. Serce mi skakało z radości, bo dawno nie czułem się aż tak cholernie szczęśliwy, a jednocześnie gdzieś w środku gnieździło się poczucie straty. Wciąż jednak wybijało zwycięsko to pierwsze – bo kurwa, życie to jednak piękna, skomplikowana jebańsko układanka.
Od wczoraj spędzałem czas z moim małym diabłem. Dzień wypełniony zabawą nad jeziorem, grillem, beztroską na placu zabaw i zwiedzaniem okolicy. Moje nogi odmawiały współpracy, a głowa marzyła tylko o jednym – o totalnym padnięciu na pysk. I wiecie co? Jestem z tego cholernie szczęśliwy. Bo nic tak nie napędza, jak widok jej śmiechu i iskier w oczach. Choć fizycznie wycieńczony, emocjonalnie wciąż rozpierany radością.
I nagle – bum – czas wracać do pracy i do tego czego nie chcę. Zmęczenie klei mi powieki, a umysł targają jeszcze echa tych wspaniałych chwil. Za chwilę zasiądę przed kierownicą, a w tle wciąż będzie dudnił mi w głowie śmiech córki . Wkurzam się delikatnie na ten kontrast – bo z jednej strony czuję się jak po przejściu ultra maratonu, a z drugiej wiem, że to zmęczenie jest tego warte: to dowód, że żyję w pełni. Przez najbliższe dni będę wracać myślami do tych chwil, trzymać się tej kurwa wspaniałej euforii i pozwolić, by napędzała każde kolejne zadanie. Bo czy może być coś piękniejszego niż świadomość, że choć jesteś wybity z butów, to robisz to wszystko dla kogoś, kto w twoich oczach jest najważniejszy?
B.
