No i mamy czerwiec czyli pół roku już kurwa minęło. Słońce, ciepło, ludzie jakoś bardziej uśmiechnięci, a ja? Ja kurwa nie wiem, co czuję. W teorii wszystko zaczyna się układać – a może nawet za dobrze?
Pisałem wcześniej, że miałem rozmowę o pracę. I wiecie co? Dostałem ją. Dzisiaj był mój pierwszy dzień. Nowa robota, nowe miejsce, trochę stresu, trochę ekscytacji… Ale ogólnie? Jest okej. Da się wytrzymać, nawet spoko ludzie tam są. Po tylu miesiącach pierdolenia się z różnymi robotami, kombinowaniem jak tu przeżyć z dnia na dzień – w końcu coś, co wygląda na stabilne. I właśnie to mnie niepokoi.
Dzisiaj też widziałem się z córką. Wczoraj się nie udało, a był Dzień Dziecka… No i wiadomo, jako ojciec-cień, który dopiero od niedawna próbuje jakoś wrócić do życia, miałem z tym mega wyrzuty sumienia. Ale udało się dziś. Uśmiech, przytulenie, kilka godzin normalności. Takiej, za którą warto się bić. Tylko, że…
Tylko że moja pojebana głowa nie umie się z tego cieszyć. Albo raczej – cieszy się, ale tylko przez chwilę, a potem zaczyna się pierdolony taniec lęku. Czuję, jakby zaraz miało się coś zjebać. Tak totalnie, na grubo. Jakby za rogiem czaiło się jakieś gówno, które tylko czeka, aż się rozluźnię.
I to mnie wkurwia. Bo to przecież powinien być dobry czas. Początek miesiąca, robota jako-tako ogarnięta, dziecko, , terapia jakoś idzie, ale głowa mówi co innego. W głowie burza. Czuję to napięcie w ciele, niepokój, strach. I najgorsze – ten wewnętrzny głos, co szepcze: „Zaraz coś się odjebie.”
Już kiedyś to czułem i tego właśnie się boje, ale moja nadzieja że głowa tylko dostaje kurwicy..
B.
