Weekend był… interesujący. Męczący jak cholera, ale inny. Próbuję ostatnio ogarnąć wszystko – życie, emocje, pracę, myśli, rzeczywistość – ale mam wrażenie, że bardziej się zapętlam niż porządkuję. Gdy tylko zaczynam łapać jakiś rytm, to coś musi się zjebać. Auto się rozwaliło – świetnie, kolejna rzecz do naprawy, kolejny wydatek. Od razu odpala się overthinking. Co dalej z robotą? Czy dowiozę wszystko, co muszę? A jak nie, to co wtedy? Kręci się to w głowie jak jebany karuzel z dysfunkcji.

Ale wiecie co mnie zaskoczyło? Od wczoraj chodzę dużo na spacery, bo mam pod opieką psa znajomych. I ten pies… kurwa, ten pies mnie rozjebał emocjonalnie. Spokojny, wychowany, reaguje na komendy, nie ciągnie jak dziki. I nagle poczułem coś dziwnego – tęsknotę. Nie, nie tylko za psem. Za spokojem. Za normalnością. Za tym uczuciem, że coś jest pod kontrolą, nawet jeśli to tylko smycz w ręku i pies idący przy nodze.

Miałem psa. Mojego. Tyle że ja nie byłem w stanie go niczego nauczyć. Nie miałem do tego głowy. Zbyt rozwalony psychicznie, zbyt rozwalony fizycznie, zbyt zajęty wszystkim i udawaniem, że nie mam problemu. Zabrakło czasu, siły, cierpliwości. Ten pies, którego teraz prowadzam, pokazuje mi, jaki mogłem być, gdybym był wtedy mniej zagubiony.

Może to pierdoła. Spacer z psem. Ale w moim świecie – świecie po narkotykach, po latach chaosu i niszczenia siebie – to coś ogromnego. To coś, co mnie zatrzymało na chwilę i kazało poczuć. Nie ćpać. Nie uciekać. Poczuć.

Może jeszcze nie potrafię ogarnąć całego życia, ale chociaż przez chwilę potrafię ogarnąć spacer. I to już coś.

B.