Nie wiem, od czego zacząć, bo ostatnio wszystko mnie męczy. Serio. Czuję się jak rozjebana bateria w tanim telefonie – na zewnątrz niby świeci, ale w środku 3% i zaraz jebnie. I to nawet nie chodzi o jakiś jeden konkretny powód. To zmęczenie przyszło z każdej możliwej strony. Fizycznie padam na ryj. Psychicznie w sumie też.
Może to przez to jebane niewyspanie się. Może przez to, że moje miasto znowu w weekend żyło baletem, ćpaniem i hałasem, a ja? Ja weekend spędziłem z córką i bardzo się z tego ciesze, ale nadal chodziłem jak duch żeby nie zwariować Wiesz co jest najgorsze? Że to ja byłem po tej stronie, co imprezuje. Co nie śpi, bo nie ma kiedy, bo tu kreska, tam browar, tu znajomi, tam jebane „życie nocne”. A teraz patrzę na to z boku i czuję jakby świat spierdalał beze mnie. I nie, to nie jest zazdrość, chociaż czasem jest i chyba tutaj jest problem.
Czasem mam ochotę spakować plecak, pierdolnąć wszystko i wypierdolić z tego miasta. Serio. Pojechać gdziekolwiek – Mazury, Warmia, jakieś zadupie gdzie nie ma galerii handlowych, dilerów i przypomnień o tym, jak bardzo zjebałem sobie głowę.
Wiesz, co mnie trzyma tutaj? Praca – niby żadna rewelacja, ale jest. Łatwość w znalezieniu nowej – jeszcze łatwiejsza. Ale przede wszystkim córka. Moja mała, która sprawia, że jeszcze jakoś trzymam się w pionie. I może to nie jest idealne ojcostwo, ale robię co mogę. Dla niej nie mogę uciec. Dla niej muszę tu być. A cała reszta – te fantazje o wyjeździe, nowe miejsce, nowy start – to tylko pierdolona wymówka, żeby nie mierzyć się z tym co tu i teraz.
Nie wiem, co będzie dalej. Nie chcę pisać, że „muszę to przemyśleć”, bo ile razy można kurwa myśleć o tym samym. Ale czuję, że jestem na jakimś zakręcie. I coś musi się zmienić.
B.
