Kurwa, jak ten czas zapierdala. Serio. I nie mówię o weekendach, kiedy niby masz wolne i powinieneś „ładować baterie”. Mówię o tych popierdolonych dniach, kiedy zapierdalasz w pracy, wracasz ledwo żywy, próbujesz coś ogarnąć dookoła siebie, może ugotować, może wyprać, może po prostu poleżeć chwilę w ciszy — a tu nagle jeb, już trzeba iść spać, bo za parę godzin znowu budzik i znowu od nowa. Tydzień za tygodniem. Miesiąc za miesiącem. Rok za rokiem.
Zacząłem pisać to wszystko prawie rok temu. Ale publikować? Dopiero w grudniu. Trochę to we mnie dojrzewało. Z jednej strony chciałem to z siebie wyrzygać. Z drugiej — bałem się, że ktoś pomyśli, że teraz się kurwa mądrzę, że będę jakimś terapeutą z bloga co wszystko wie i wszystkim pomoże. A ja przecież sam jestem w rozsypce. Narkoman. Uzależniony. Jeden z wielu.
Czasem się zastanawiam, czy dobrze robię, że to w ogóle piszę. Bo nie wszystko chcę, ani mogę tu napisać. Nie wszystko się da ubrać w słowa. Niektóre myśli są tak pojebane, że nawet jakbym spróbował je wypisać, to i tak by nie siadły, nie oddały tego, co się dzieje pod czaszką. A czasem… po prostu nie chcę tego widzieć czarno na białym.
I wiesz co? Czasem ktoś napisze do mnie. Czasem całkiem obcy człowiek wyśle wiadomość o tym, że też nie ogarnia życia, że ćpa, że się boi, że nie wie, co dalej. I ja wtedy siadam, gapię się w ekran i… nie wiem, co odpisać. Bo ja tu nie jestem po to, żeby komukolwiek mówić, co ma robić. Ja tylko piszę, jak jest u mnie. O moim głodzie, o moim strachu, o tym, jak się uczę z tym żyć. Albo przynajmniej nie umierać każdego dnia po kawałku.
Może ktoś zobaczy, że ktoś inny też się buja z tym samym syfem. Że czas zapierdala wszystkim. Że życie uzależnionego nie wygląda jak jebany mem o odwyku i nowym życiu w stylu „zen”. Tylko jak ciągła walka — z samym sobą, z przeszłością, z głodem, z pierdolonym zegarkiem, który nie chce się zatrzymać.
B.
