Weekend ruszył z pełnym impetem – mam wrażenie, że ledwo się zaczął, a już jestem w jego samym środku, próbując ogarnąć wszystko naraz. Sprawy do załatwienia, obowiązki, życie, które nie zamierza zwolnić nawet na sekundę. To jeden z tych momentów, kiedy czuję, że czas zapierdala do przodu, a ja muszę nadążyć, żeby nie zostać w tyle.
Wczoraj był piątek – dzień bez terapii. I szczerze? Mam wobec tego mieszane uczucia. Z jednej strony zacząłem naprawdę lubić te spotkania. Dają mi strukturę, jakąś kotwicę w tym całym chaosie, a przede wszystkim miejsce, gdzie mogę się wygadać, wyrzucić z siebie to, co siedzi mi w głowie i co czasem aż dusi od środka. Z drugiej strony pojawia się pytanie: czy raz na jakiś czas nie warto sobie zrobić przerwy? Takiego małego resetu, żeby sprawdzić, jak to jest, kiedy tej sesji nie ma. Nie chodzi o rezygnację – nic z tych rzeczy – raczej o chwilę dystansu.
Nie czuję, żeby ta jednodniowa przerwa coś mi zabrała. Nie mam poczucia, że coś mnie ominęło albo że przez to czuję się gorzej. Wiem, że za tydzień znowu tam będę i znowu będę miał sporo do powiedzenia. A może nawet więcej, bo czasem taka chwila „odpoczynku” pozwala spojrzeć na różne rzeczy z nowej perspektywy.
Jedno jest pewne – coraz rzadziej myślę o prochach. I zastanawiam się, czy to dlatego, że rzeczywiście coś we mnie się zmienia, czy po prostu dlatego, że nie mam na to czasu. Może właśnie to jest klucz? Zajęta głowa, brak przestrzeni na rozkminianie i kuszące wspomnienia. Przez długi czas wydawało mi się, że walka z uzależnieniem to ciągła wojna z własnymi myślami – że jeśli nie będę o tym pamiętać i się pilnować, to wrócę do punktu wyjścia. A teraz? Może wystarczy po prostu żyć, działać, skupiać się na tym, co przede mną, zamiast ciągle oglądać się za siebie?
Ten weekend będzie intensywny. Może nawet za bardzo. Ale w tym całym pędzie próbuję znaleźć chwilę dla siebie.
B.

