Zawsze bałem się leków. Jako narkoman wiem, jak cienka jest granica między leczeniem a uzależnieniem. Nigdy mnie do psychotropów nie ciągnęło – nawet jak było źle.
Przypomina mi się taki stand-up, w którym pada tekst:
„Ćpun, który do nosa wpierdalał wszystko – mefedron, amfetaminę, koks – nie było rzeczy, której by nie wciągnął. Ale jak raz zaproponowałem mu kawę, to powiedział: ‘Nie, bo kawa wypłukuje magnez z organizmu.’”
I śmieszne, i przerażająco prawdziwe. Bo tak to właśnie działa. Z jednej strony wpierdalasz chemię z garażu, którą nawet Google nie potrafi poprawnie zidentyfikować, a z drugiej boisz się paracetamolu albo kawy. Bo przecież „zdrowie najważniejsze”, nie?
Po dłuższej przerwie wróciłem dzisiaj na terapię. I szczerze? Było ciężko. Nie, że jakoś spektakularnie źle. Nie było łez, dramatów czy teatralnych zwierzeń. Ale było to wszystko, co najgorsze – czyli totalny, pierdolony chaos w głowie. Mętlik, który nie daje się rozsupłać.
Myślałem, że to przez to, że nie mam się komu wygadać. Że może potrzebuję tylko wyrzucić z siebie trochę tego syfu, co mi się przez ostatnie tygodnie w głowie nagromadził. Ale nie. To coś głębszego. Nawet w trakcie terapii nie potrafiłem się skupić. Zdania mi się rwały. Myśli przelatywały jakby obok. Jakby mój mózg był radiem nastawionym na niewłaściwą stację – wszystko trzeszczało, nic się nie kleiło.
Terapeutka to zauważyła. I powiedziała wprost: „Ty nie jesteś tylko rozkojarzony, ty się dosłownie gubisz w sobie”. No kurwa, bingo. Tak właśnie się czuję – jakbym zgubił instrukcję do samego siebie.
Z jej polecenia zapisałem się do nowego psychiatry. W poniedziałek mam wizytę. Stary doktor, choć sympatyczny, chyba po prostu nie trafiał z lekami. A może ja nie trafiałem z mówieniem mu, co się tak naprawdę dzieje. Może zbyt długo ściemniałem, że „jest okej”, bo przecież „radzę sobie sam”.
B.
