Wczoraj na terapii próbowałem rozkminić coś, co mnie od dawna męczy, tylko jakoś nie potrafiłem tego wcześniej nazwać. Chodzi o zapomnienie. O to pieprzone „odcięcie się od przeszłości”. Tylko jak, kurwa, to zrobić, skoro ona ciągle za tobą łazi jak cień, jak jebany smród po mefedronie, który nie znika, tylko wciska się wszędzie – do nosa, do mózgu, do wspomnień?
Bo jak mam, kurwa, zapomnieć? Jak? Jak mam odciąć się od czegoś, co wciąż żyje obok mnie, przenika moje życie. Jak mam zostawić przeszłość, skoro ona ciągle do mnie wraca, nawet przez ludzi, którzy nie mają o niej pojęcia?
Nie chodzi o to, że ktoś ci coś wypomina, że wytyka palcem: „o, ćpun wrócił”. Nie. Chodzi o to, że jesteś na prostej drodze, a nagle los ci z buta w ryj przypierdala jak stary diler, którego nie spłaciłeś na czas. Spotykasz jakiegoś typa, normalnie – kolega z nowej pracy, sąsiad. I co się okazuje? Że jego najlepszy ziomek to ten sam skurwysyn, z którym kiedyś waliłeś kreski do śniadania. I bach – flashback. Znowu jesteś na melinie, znowu masz łapy lepkie od potu i nos zatkany od „towaru klasy premium”, który był wszystkim, tylko nie premium.
I nie chodzi nawet o to, że masz ochotę ćpać (choć czasem też). To coś gorszego. To jebana nostalgia. Toksyna, która ci mówi: „ej stary, pamiętasz te akcje? Jak było śmiesznie? Jak byliśmy nieśmiertelni?”. A przecież nie było śmiesznie. Było kurwa tragicznie. Ale mózg ci płata figle, emocje cię cofają, a teraźniejszość zamienia się w pieprzoną projekcję horroru w jakości 4K.
I teraz mam, kurwa, zapomnieć? Jak? Jak mam „zostawić przeszłość”, skoro ona siedzi w każdym pierdolonym zakamarku tego miasta? W każdym barze, gdzie kiedyś siedziałem na bombie. W każdej dzielnicy, w której odpalałem fajkę po kresce. W każdym człowieku, który zna kogoś, kto zna kogoś, kto wtedy ze mną ćpał.
B.
