No to wracam. Wiem, długo nic nie pisałem — nie dlatego, że mi się odechciało czy miałem jakiś romantyczny detoks od internetu. Po prostu zapomniałem przedłużyć jebanej umowy na neta, która się skończyła z ostatnim dniem maja. Klasyka — życie ćpuna po przejściach, gdzie kalendarz nie istnieje, a rzeczy „do załatwienia” znikają szybciej niż kreska z ekranu telefonu.

Przerwa była przypadkowa, ale może też potrzebna. Przez ten czas sporo się działo — nie zawsze dobrze, nie zawsze źle. Po prostu było. Ostatni tydzień spędziłem dość intensywnie — wciągnąłem się w pracę. Dosłownie i w przenośni. Ale nawet kiedy zasuwam na pełnych obrotach, dopada mnie to znajome, zimne uczucie pustki. W pracy jakoś jeszcze działa adrenalina, ludzie, hałas, rutyna. Ale potem… wracasz do domu, siadasz na kanapie, zapada cisza i znowu jesteś sam na sam z tym jebanym głosem w głowie, który mówi: „Ej, może tylko raz. Dla ulgi. Dla chwili.”

Co do mojego uzależnienia ono we mnie siedzi i to siedzi kurewsko głęboko. Jak rak. Tylko zamiast guzów mam wspomnienia — te dobre, które kuszą, i te złe, które niszczą.

Śpię dużo. Jak nie pracuję, to śpię. Bo jak nie śpię, to myślę. A jak myślę, to pojawia się to kurewskie pragnienie, ten niepokój, ta pustka, którą kiedyś zapełniałem mefedronem, klefedronem, czy innym gówno-wynalazkiem z darknetu. Czasem się śmieję, że spać to mogę nawet 12 godzin, byle nie musieć czuć.

Nie chcę robić z siebie ofiary. Nie o to tu chodzi. Po prostu chciałem wrócić, powiedzieć, że żyję. Że walczę. Może nie zawsze zwycięsko, ale nadal na froncie. I że będę pisał więcej, bo wiem że robę to dla siebie i dla kogoś bliskiego. Dla jakiegokolwiek pierdolonego sensu.

B.