Dziś niedziela. Wolne. Jutro też. I co z tego? Człowiek niby powinien się cieszyć. „Odpoczynek”, „czas dla siebie”, „chwila refleksji” — pierdolenie w opakowaniu z Instagramu.
Od rana mnie nie było w domu. Nie mogłem. Czułem, jakbym miał się udusić we własnym powietrzu. Musiałem wyjść. Po prostu. Iść. Oddychać. Nie szukać sensu — tylko uciec przed tym, co w środku. W słuchawkach klasyka: smuty. Tylko przy nich coś się we mnie ucisza. Później wrzuciłem techno. Ale nie to łomoczące jak koparka w betonie. Coś miękkiego, pulsującego. I wiesz co? Na chwilę zrobiło się lepiej. Tak po prostu. Przez moment świat przestał zapierdalać, a zaczął iść. Ze mną. Krok w krok. Bez presji.
Tylko że to zawsze trwa chwilę. Nigdy dłużej. Bo życie się pierdoli samo z siebie. Jakby miało fabrycznie wbudowany tryb autodestrukcji. Cokolwiek próbujesz naprawić — jeb, i już rozjebane. Bez ostrzeżenia. Bez litości. I to nawet nie jest dramat. To ten stan, kiedy chcesz, ale nie potrafisz. Kiedy czujesz, że powinieneś żyć, ale kurwa nie wiesz jak. Jedno wspomnienie potrafi ci rozjebać cały dzień. Jedna myśl. Jeden głos w głowie.
Nie umiem o tym mówić. Nie wiem, czy to duma, mur, czy pustka w słowniku. I to nie jest tak, że chcę zniknąć. Po prostu jestem zmęczony byciem sobą. Ciężko się siedzi we własnej głowie, kiedy wszystko w niej krzyczy.
Ten tekst nie ma morału. Nie będzie inspiracji. Nie będzie „będzie dobrze”, bo nie wiem, czy będzie. Może nie będzie. Może to wszystko to tylko sposób, żeby jakoś przez to przejść — dzień po dniu, wpis po wpisie. Może ten blog to moja próba utrzymania kontaktu z rzeczywistością, zanim całkiem przestanę czuć, że tu pasuję.
I jeśli kiedyś ktoś to przeczyta — to nie po to, żeby mnie ratować. Tylko żeby wiedzieć, że nie zawsze miałem wyjebane. Że czasem naprawdę próbowałem.
B.

