Od dawna mam wrażenie, że zbyt często gadam do ludzi, których to kompletnie nie obchodzi. Mówię o sobie, o tym, co czuję, o tym całym pierdolonym chaosie w głowie, a oni tylko kiwają głową, żeby było miło. Udają, że słuchają, że rozumieją, a ja i tak wiem, że nic do nich nie trafia.
Ostatnio zauważyłem, że sporo smutów mi wychodzi na rolkach. Wiesz, te wszystkie krótkie filmiki na Instagramie, TikToku… Człowiek tylko scrolluje, a każda pierdolona rolka trafia dokładnie tam, gdzie nie powinna — w środek głowy. Albo raczej w środek tego, co z niej zostało. Włączam coś niby na chwilę, żeby zająć myśli, a kończę z głową pełną takiego wewnętrznego rozjebania.
I wtedy zadaję sobie pytanie: czy ja jeszcze na coś czekam?
Bo kiedyś czekałem. Kurwa, jak bardzo czekałem. Na ten moment, na tą chwilę, kiedy będzie można zajebać kreskę. Wiesz — to napięcie, to oczekiwanie, ta cała ekscytacja, że zaraz coś się wydarzy, że zaraz znów poczuję coś. Bo na trzeźwo nie czułem nic.
Czasem mam wrażenie, że ludzie nie rozumieją, jak bardzo to czekanie potrafi zżerać od środka. To nie jest już oczekiwanie na coś dobrego. To jest bezruch z udawanym sensem. Czekasz, bo nie wiesz, co innego masz robić. Czekasz, bo nie masz odwagi znowu sięgnąć po to, co Cię zniszczyło. Czekasz, bo boisz się, że jak przestaniesz czekać — to już naprawdę nic nie zostanie.
B.
