Czasem moja pojebana głowa sobie myśli, czy coś jeszcze potrafi mnie w życiu zaskoczyć. Nie mówię tu o ludziach – kurwa, ludzie już dawno przestali mnie dziwić – ale o sobie samym. I wiesz co? Dochodzę do wniosku, że chyba nie. Że nic mnie już nie ruszy, nie wzruszy, nie jebnie tak znienacka, żebym na chwilę stanął i pomyślał: „o kurwa, tego się nie spodziewałem”.

Może to przez to, że już nie chcę być zaskakiwany. Może się po prostu wyłączyłem na te wszystkie bodźce, może za dużo razy życie wjebało mi prosto w twarz, a może po prostu udaję, że nic mnie nie rusza, bo tak łatwiej. Tak bezpieczniej. Bezpiecznie – chujowe słowo, ale jakże prawdziwe.

Ostatni czas to była jakaś emocjonalna karuzela. Raz w górę, raz w dół. Jakby życie grało ze mną w ciuciubabkę. Sytuacje, które miały mnie dobić – dobiły. Ale były też takie, które dały mi jakąś pierdoloną iskrę nadziei, że jeszcze coś ze mnie będzie.

Coraz częściej myślę o relacjach. O ludziach. O tym, jak przychodzą i znikają. Czasem przez mój błąd, czasem z przymusu, a czasem – najgorsze – z własnej woli. Po prostu jebane „do widzenia”. I zostajesz sam, bez odpowiedzi. A ja się zastanawiam, jak wejść w coś nowego, jak budować od nowa, nie tylko związki, ale przyjaźnie, znajomości, więzi.

Chciałbym, żeby ktoś kiedyś przyjął mnie takim, jakim jestem. Z całym tym bagażem, z przeszłością, która jebie brudem, z charakterem, który potrafi zranić. Bo jestem skurwysynem. I wiem o tym. Nie udaję świętego, nie ściemniam, że wszystko mam pod kontrolą. Bo nie mam. Może nigdy nie miałem.

Najbardziej ludzi odstrasza to, że mogę kiedyś wrócić do starych nawyków. Że mogę znów popłynąć. A ja kurwa też się tego boję. Ale nie chcę żyć w cieniu tego strachu. Chciałbym móc spojrzeć komuś w oczy i powiedzieć: „to jestem ja, z całym tym syfem, z całym tym bólem – ale też z chęcią, żeby wreszcie być lepszym”.

Nie wiem, czy to możliwe. Ale wiem, że warto próbować. I choćbym miał upaść jeszcze tysiąc razy – to wolę się podnosić niż kurwa leżeć i gnić.

B.