Ostatnio zacząłem odrabiać godziny społeczne. 24 miesiące do przepracowania – kawał czasu. Trochę mi to koliduje z robotą, bo grafik nie zawsze da się tak dopasować, żeby wszystko pogodzić, ale trudno. Wiem, za co to mam. Zasłużyłem, więc teraz trzeba swoje odsłużyć. Wczoraj miałem pierwsze godziny i przez to musiałem przesunąć pracę na popołudnie. Nie ukrywam, to wykańczające. Jadę już ósmy dzień bez przerwy, zmęczenie daje się we znaki, ale nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek. Robota to robota – rachunki same się nie zapłacą, a ja nie mam zamiaru wracać do tego, co było.
I właśnie o to chodzi – nie chcę wracać. Myślę sobie, że może w tym roku lato spędzę inaczej. Może nie będzie idealne, ale nie chcę kolejnych wakacji zmarnowanych na gówniane wybory. Rok temu? Ciągłe kłótnie z byłą, wieczna huśtawka emocjonalna, stres, nerwy i zero przyjemności z życia. Dwa lata temu? Pół wakacji przespane, bo byłem naćpany, a drugie pół spędziłem w areszcie śledczym. Jak tak na to patrzę, to nie wiem, co gorsze. Jedno i drugie było totalnym dnem. I tu pojawia się pytanie – kurwa, ile można?
Teraz stoję w miejscu, w którym muszę podjąć decyzję. Mogę wrócić do starych schematów – odpalić tryb autodestrukcji, spierdolić wszystko i znowu budzić się z poczuciem, że moje życie to jedno wielkie gówno. Ale mogę też powiedzieć sobie „dość” i zrobić coś inaczej. Na razie walczę. Nie ukrywam – czasem mnie korci. Czasem mam ochotę rzucić to wszystko w cholerę i wrócić do starych nawyków
B.

