Siedzę i czuję, jak łeb mi pęka. Nie od ćpania – chociaż to też swoje zrobiło – ale od tej pierdolonej rzeczywistości. Bez pracy, bez kasy, bez nadziei. Szukam roboty, ale jakby świat miał mnie w dupie. Jakby moje życie było jednym wielkim żartem.
Zawsze pierdoliłem, że nie myślę o przyszłości. Że żyję chwilą, jakby jutra nie było. Ale to gówno prawda. Bo nawet jak żyjesz chwilą, to musisz coś wpierdolić, coś opłacić, gdzieś spać. A jak nie masz nic, to każda minuta to jebany koszmar. Myśl o kasie nie znika, ona siedzi w głowie jak wiertarka.
I nawet jak coś zarobię, to i tak przepierdalam, jakby to były ostatnie pieniądze w życiu. Bo wtedy myślę: „chociaż przez chwilę poczuję się jak człowiek”. A w rzeczywistości czuję się jak król na tronie z gówna.
Narkotyki były moją ucieczką. Przez chwilę dawały poczucie kontroli, szczęścia, sensu. Ale to iluzja. Bo potem przychodzi kac, wyrzuty sumienia, wstyd. I znowu sięgasz po to samo, żeby znowu poczuć się lepiej. To błędne koło, z którego trudno się wyrwać.
Tak sobie myślałem o moim, problemie o mefedronie. To nie jest tylko „narkotyk imprezowy” jak mówią w mediach. To pierdolony demon. Pamiętam pierwszy raz – euforia, gadka się kleiła, wszystko było możliwe. Myślałem, że złapałem życie za jaja. Ale to była tylko zasrana iluzja. Mefedron to podstępna suka – najpierw cię podnosi, a potem jebie o ziemię z takim impetem, że zbierasz się tygodniami.
To nie jest tylko głód fizyczny. To jest psychiczna dziura, która cię ssie od środka. Jak nie ćpam, to jestem pusty, nieobecny, rozjebany emocjonalnie. Czuję, jakbym był tylko zlepkiem myśli i lęków. A jak ćpam – to jestem królem świata, ale tylko na godzinę. Potem zjazd, paranoje, bezsenność, nerwy, nienawiść do samego siebie. A potem znowu: „jebać to, jeszcze kreskę i będzie lepiej”. No i nie jest. Nigdy nie jest.
B.
