Ostatnio ktoś do mnie napisał, że czuje się samotny. Odpisałem mu, że ja też. I wtedy dostałem wiadomość, która mnie rozwaliła:
„Ty nie jesteś samotny. Ty jesteś sam. Masz mamę, masz córkę. Samotny to ja jestem.”
No i zaczęło się w mojej głowie kotłować. Zacząłem się zastanawiać: czym, do cholery, różni się bycie samym od bycia samotnym?
Bo przecież ja też się czuję samotny. I to kurewsko mocno.
Mam mamę. Mam córkę. I naprawdę moją córkę kocham.
Ale nie zmienia to faktu, że wieczorem siadam na łóżku i czuję, jakbym nie miał nikogo.
Jakbym był zawieszony gdzieś między światem, a czarną dziurą, która wciąga mnie od środka.
Nie mam partnerki. Nie mam przyjaciela, który wszedłby bez pukania z browarem i powiedział: „Wiem, że dzisiaj chujowo – to siedzimy razem”.
Nie mam kogoś, komu mógłbym w nocy wysłać wiadomość: „Jestem na skraju” – i nie czuć się przy tym jak pieprzony ciężar. Mam ludzi wokół chociaż z dnia na dzień jest ich coraz mniej. Ale kurwa, nikt mnie nie zna naprawdę.
Nikt nie siedzi we mnie. Nikt nie widzi tego, co ja.
I może to też był jakiś powód dlaczego zacząłem ćpać. Bo przynajmniej na haju czułem, że coś JEST. Że JA jestem.
Czułem coś.
Znieczulenie? Jasne. Fałszywe ciepło? Oczywiście.
Ale chociaż przez chwilę nie czułem tej przeszywającej pustki.
Potem wracało. Zawsze wraca. Jeszcze mocniej. Jeszcze zimniej. Po każdym zjeździe samotność była większa. Głębsza.
Zamieniała się w nienawiść do siebie. W pogardę. W totalne odklejenie. I tak w kółko. Samotność → narkotyk → samotność do kwadratu.
B.
