Ostatnie dwa dni były… dziwne. Nie nazwałbym ich ciężkimi, ale lekkie to też nie były. Myśli kotłują się w głowie jak na jakimś cholernym rollercoasterze – przyszłość, przeszłość, co dalej? Czuję, że jestem w jakimś momencie przejściowym, w punkcie, w którym muszę podjąć kilka naprawdę trudnych decyzji. Wiem, że będą chwile, które mnie przetestują, ale z drugiej strony coś mi podpowiada, że dam radę. Chociaż czasami, kurwa, mam wątpliwości.
Na szczęście na razie wszystko idzie w dobrym kierunku. Powoli, ale idzie. Cieszę się z tego, bo przez długi czas miałem wrażenie, że życie jest jak bagno, które wciąga coraz głębiej. Mefedron – czy jak to w mojej głowie nazywam „ten skurwiel” – przez lata trzymał mnie na smyczy. Niby chciałem się wyrwać, ale zawsze coś mnie ciągnęło z powrotem. To, że teraz czuję się spokojniejszy, bardziej opanowany, mniej agresywny, jest dla mnie cholernym sukcesem.
Jest jednak coś, co mnie uwiera. Ludzie. A raczej ich brak. Przez ponad 10 lat byłem w dwóch relacjach. I teraz, gdy jestem sam, czuję, że czegoś brakuje. Może to tylko nawyk, może jakaś dziwna luka w głowie, którą mefedron przez lata zagłuszał. Mam kilku znajomych, takich, do których mogę napisać, wyżalić się, zapytać o coś – i to jest spoko. Ale nowe relacje? Nie chcę szukać ich na siłę. Wiem, że jeśli mają się pojawić, to pojawią się w swoim czasie.
Mimo wszystko są momenty, gdy życie mnie przytłacza. Znasz to uczucie, kiedy myślisz, że masz kontrolę, a potem nagle przychodzi taki dzień, w którym czujesz się jakbyś został jebnięty z całej siły w twarz? No właśnie. Ostatnio miałem kilka takich chwil. Ale wiecie co? Chyba w końcu nauczyłem się jednego: to też mija. Jak wszystko.
Najważniejsze, że idę do przodu. Każdy dzień bez mefedronu to krok bliżej do wolności. I choć czasem to wszystko boli, choć są chwile zwątpienia i momenty, kiedy wydaje się, że nie dam rady, wiem jedno – pieprzyć to, nie wracam do tego bagna.
B.
