Chyba mam już kurwa dość udawania, że wszystko gra. Że niby jest okej, że ogarniam, że mam wszystko pod kontrolą. Bo to jest jak na początku czegoś nowego – relacji, znajomości, czegokolwiek. Na początku każdy chce wyglądać dobrze, nikt nie pokazuje, że ma w sobie ten cały syf, który w środku siedzi i żre od środka. Ale potem, po jakimś czasie, zawsze pada to jedno zdanie: „Na początku byłeś inny.”
I wtedy zastanawiasz się – jaki, kurwa, inny? Przecież mówiłem o sobie wszystko. Powiedziałem to, co najlepsze, jeśli w ogóle coś takiego we mnie jest. Powiedziałem też to najgorsze – że mam w sobie ciemność, że czasem nie ogarniam emocji, że bywam toksyczny, że uciekam w rzeczy, w które nie powinienem. Więc co się zmieniło? Zachowanie? Ton głosu? To, że już nie udaję?
Bo prawda jest taka, że z czasem wychodzi z ciebie wszystko to, co tak skrzętnie próbowałeś ukryć. Te „drobnostki”, które myślałeś, że są niczym. A one tak naprawdę ciągną cię w dół jak skurwysyn. Ciężar, który rośnie, aż w końcu przestajesz mieć siłę go nosić.
I wtedy słyszysz to coraz częściej – „kiedyś byłeś inny”. Tak jakby ten „kiedyś” był lepszy, czystszy, bardziej znośny. Ale nie był. Po prostu wtedy jeszcze miałeś maskę, a teraz już ci się kurwa nie chce jej trzymać na twarzy.
Może to właśnie o to chodzi – że w pewnym momencie człowiek przestaje udawać. Nie dlatego, że nagle staje się szczery. Tylko dlatego, że już nie ma siły grać. Że codziennie w głowie masz ten sam pierdolony teatr, w którym grasz rolę kogoś, kto się pozbierał, kto nie ćpa, kto ogarnia, kto się trzyma. A tak naprawdę w środku znowu coś pęka.
I kiedy to słyszysz po raz kolejny – „na początku byłeś inny” – to zaczynasz się zastanawiać, czy to nie oni po prostu przegapili moment, w którym przestałeś udawać. Bo może wcale się nie zmieniłeś. Może to zawsze byłeś ty – tylko w końcu pokazujesz, jaki jesteś naprawdę.
B.
