Czasami mój mózg wchodzi na takie obroty, że ciało po prostu za nim nie nadąża. W najmniej spodziewanych momentach zaczyna się wewnętrzna gonitwa – chaos myśli, lawina analiz i rozkmin, których nie da się zatrzymać. To właśnie jeden z tych okresów, kiedy wszystko wydaje się rozpieprzone, a ja nie jestem pewien, w którą stronę skręcić.
W ostatnich wpisach mówiłem o dylematach i o tym, że czuję się jak skurwysyn. Takie refleksje nie biorą się znikąd – każdy, kto chociaż raz stanął przed własnym odbiciem i zaczął rozliczać się z życiem, wie, o czym mówię. Jutro znowu dzień terapii – kolejna próba poskładania siebie do kupy, próba znalezienia odpowiedzi albo chociaż postawienia kroku w stronę zamknięcia pewnych rozdziałów.
Ale to nie koniec. Bo zbliża się weekend, a wraz z nim pustka. Nie mam konkretnego planu, nie mam żadnej misji do wykonania – a to zawsze jest moment, kiedy w głowie zaczynają się najgorsze jazdy. Wtedy uzależnienie zaczyna mówić własnym głosem, przypomina o sobie jak toksyczny przyjaciel, który pojawia się zawsze, gdy masz moment słabości. „Co masz do stracenia?” – szepcze. „Jeden raz nic nie zmieni.” Ale ja dobrze wiem, że zmieni. Bo już nieraz w to wpadłem.
Może właśnie teraz jest ten czas, żeby skończyć z dylematami i w końcu wziąć się w garść. Początek nowego miesiąca – może to dobry moment, żeby postawić na coś konkretnego, a nie tylko dryfować w tym jebanym chaosie? Bo wiem jedno – jeśli chcę coś zmienić, muszę to zrobić teraz. Nie jutro, nie za tydzień. Bo inaczej znowu przegram.
B.

