Trzy dni w jednym miejscu, które zlały się w jedną całość. Nie dlatego, że były nijakie – wręcz przeciwnie. Były intensywne, ale… samotne. Coraz bardziej przyzwyczajam się do tego stanu. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Może dobrze, bo przestaję uciekać przed ciszą, a może źle, bo ta samotność jest idealnym gruntem dla demonów, które czają się w mojej głowie.

Im bliżej weekendu, tym bardziej myślałem o tym, że znów będę sam. A w samotności – myślę o ćpaniu. Paradoksalnie, choć nie lubię tego robić samemu, to właśnie w takich chwilach wraca głód. Tym razem nie był tak mocny jak wcześniej, ale nadal tam był, czekał. Nie jest łatwo.

Wiem, że muszę coś zmienić. Muszę poznać nowych ludzi, zbudować relacje, znaleźć znajomych, może nawet przyjaciół. Problem w tym, że przez ten cały syf w moim życiu zapomniałem, jak to się robi. Jak rozmawiać z ludźmi? Jak ich akceptować takimi, jakimi są, zamiast próbować ich zmieniać?

Nie będzie łatwo. Jestem tego świadomy. Przez narkotyki straciłem wszystkich. I nie, to nie ich wina. Nie mogę zrzucić na nikogo odpowiedzialności za to, że wolałem działkę od utrzymania przy sobie ludzi, którzy mnie kochali, wspierali, chcieli pomóc. Górą zawsze były dragi. Reszta się nie liczyła.

To tylko trzy dni. Tylko i aż. Krok za krokiem. Raz jest lepiej, raz gorzej. Ale próbuję. I to się, kurwa, liczy.

B.