Ci, co to czytają albo słuchają, wiedzą, że potrafię pierdolić długo. O świecie, o sobie, o tym, jak wszystko mnie wkurwia. Ostatnio coś się zmienia. Czasem spektakularnie. Nadal dużo rzeczy mnie wkurwia, nadal jestem zmęczony, nadal czasami patrzę w sufit i myślę, że nie mam siły.
Ale… coraz częściej łapię się na tym, że jest okej a są nawet takie dni, które rozpierdalają mi tak głowę pozytywnie, że aż nie wiem co się dzieje. Serio. Bez ściemy. Bez udawania. Po prostu spokojnie. I kurwa, dla mnie to jest coś nowego. Dziwnego. Trochę jakby mi ktoś delikatnie odblokował coś w głowie. Jakby ciężar nie był aż tak jebitny. Jakby dało się oddychać. Powoli, ale jednak.
Wczoraj gadałem z terapeutką. Myślałem, że znowu się wszystko spierdoli, że zostanę sam z tym całym syfem w głowie. Ale nie. Terapia dalej będzie. I wtedy powiedziałem jej coś, co mnie samego zaskoczyło – że coraz częściej mam momenty, że cieszę się z życia. Serio. Z drobiazgów. Z tego, że jadę z córką nad wodę, z tego, że świeci słońce, z tego, że ktoś napisał wiadomość, która nie miażdży mi głowy.
Długo żyłem tak, że wszystko było rozmazane. Przećpane. Przespane. Przegrane. Życie mi przeciekało przez palce, a ja tylko udawałem, że nad czymkolwiek panuję. A teraz? Teraz próbuję po swojemu to wszystko poskładać. I nie zawsze wychodzi. Ale pierwszy raz od dawna czuję, że warto próbować.
Czuję ostatnio, jakby życie mnie w chuj rozpieszczało. Bez kitu. Jakby po tych wszystkich latach rozjebki, ćpania, paranoi i emocjonalnego dna, coś się odwróciło. Nie wszystko naraz, ale kurwa, wyczuwalnie. Nagle rzeczy zaczęły się układać, niektóre same z siebie, niektóre dlatego, że tego chce.
B.
