Pierdolona kasa zawsze była moim największym problemem. Od zawsze czułem, że mam za mało, a koniec miesiąca zawsze przypominał mi, że rachunki i wydatki nie dają o sobie zapomnieć. Każdy ostatni dzień miesiąca to był czas, kiedy przez głowę przewalały się myśli: A teraz, pierdolone, co zrobię z tym wszystkim? I tak, zamiast radości, zapadał mrok, a humor legł w gruzach – kłótnie o byle co, ciągłe napięcie i frustracja, która parowała mi łeb.
Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze miałem wrażenie, że kasa jest jak jakieś pieprzone bagno – im bardziej próbowałem się z niej wydostać, tym bardziej tonąłem. Myślałem o tym, że wypłata już tuż, tuż, a zaraz potem nastąpi lawina wydatków: kredyt, mieszkanie, alimenty, jedzenie… I w tym momencie czułem, że zostaną mi tylko ochłapy, resztki, które ledwo wystarczą na przeżycie. Cały miesiąc żyłem w napięciu, licząc na moment, kiedy będę mógł choć na chwilę odetchnąć, a ta chwila zawsze znikała w mgnieniu oka pod ciężarem nowych zobowiązań.
Ostatnio jednak sytuacja nabrała jeszcze bardziej dramatycznych barw. Zmieniłem pracę, co miało być początkiem lepszego życia, ale zamiast przelewu na konto, minęły już dwa miesiące bez odrobiny kasy. W mojej głowie zaczęło się kołatać: Co, kurwa, teraz? Rachunki, kredyty, raty – wszystko nagle przypominało, że nie ma na to miejsca w budżecie. A jakby tego było mało, dzisiaj w mojej skrzynce pocztowej wylądował list z sądu. List, który oznaczał, że zaraz zacznie się kara ograniczenia wolności. Kiedyś musiało to nastąpić, ale kurwa, akurat teraz? Życie naprawdę potrafi się jebnąć w najmniej odpowiednim momencie.
W głowie kłębiły się myśli, a frustracja sięgała zenitu No tak, jak się pierdoli wszystko, to się pierdoli wszystko. I choć może wydaje się to pesymistyczne, ta brutalna prawda zdaje się być jedynym pewnym elementem w moim życiu.
B.

