Ostatnie dwa dni to jedna wielka rozkmina. Może nawet za dużo myślenia, bo wciąż próbuję zrozumieć, dlaczego tak cholernie ciągnie mnie do prochów. Pracuję, robię swoje, a w głowie i tak non stop pojawia się ten sam syf. I, kurwa, nie rozumiem dlaczego.

Najgorsze jest to, że nawet nie potrafię do końca powiedzieć, co mnie teraz powstrzymuje przed ćpaniem. Serio, co to jest? Strach? Może świadomość, że znowu będę czuł się jak totalne gówno? Jeśli to tylko to, to trochę mnie to przeraża. Bo co, jeśli kiedyś ten powód przestanie wystarczać?

Coraz częściej myślę o narkotykach, coraz bardziej czuję, że moment, w którym się złamię, jest coraz bliżej. Miałem już taką chwilę, kiedy niemal byłem pewien, że to się wydarzy. I nie wiem, jak wyrzucić te myśli z głowy.

Narkotyki to taki skurwiel, który wchodzi ci do głowy i już nie chce z niej wyjść. Możesz myśleć, że masz nad tym kontrolę, że to ty rządzisz, ale prawda jest taka, że to one rządzą tobą. Nawet kiedy nie bierzesz, to one siedzą w twojej głowie, przypominają o sobie, kuszą, drażnią, mamią wizją chwilowej ulgi. I to jest najbardziej pojebane – że nawet jak wiesz, że to gówno cię niszczy, to i tak cię do niego ciągnie.

Czasem wydaje mi się, że te myśli nigdy nie znikną. Że już na zawsze będę miał ten jebany głód w głowie, to nieznośne pragnienie, którego nie da się wyciszyć. Może to jakaś część mnie, której nigdy nie uda się całkowicie zabić? Może to po prostu moja rzeczywistość – życie w ciągłym napięciu między „kurwa, chcę” a „nie, nie mogę”?

Może to jest ten punkt zaczepienia, na którym muszę się skupić. Może to właśnie to powinno być moim pieprzonym powodem, żeby się nie poddać. Bo jeśli już teraz walczę, jeśli już teraz próbuję się trzymać, to znaczy, że gdzieś w głębi siebie nadal mam siłę.

Pytanie tylko – czy wystarczy jej na dłużej?

B.