Są takie momenty w życiu, kiedy człowiekowi łeb dosłownie paruje od nadmiaru myśli. Niby codzienność się toczy, niby wszystko gra, ale gdzieś w tle siedzą dwie jebane sprawy, które nie dają spokoju. U mnie są to dwie rzeczy – praca i mój pies.
Od jakiegoś czasu czekam na ofertę pracy za granicą. To nie byle jaka szansa, bo może ustawić mnie finansowo na dłuższy czas. Problem w tym, że wiąże się to z koniecznością rozstania z moim psem – jedynym stworzeniem, które jest ze mną na dobre i złe. Dzisiaj zgłosili się ludzie, którzy chcą go przygarnąć. Dobrzy ludzie, dużo więcej czasu dla niego niż mogę mu teraz zapewnić. Rozum mówi, że to najlepsze, co mogę dla niego zrobić, ale serce? Serce wyrywa się z klatki, bo jak tu, kurwa, tak po prostu oddać swojego najlepszego kumpla?
Nie oszukujmy się – obecnie i tak nie mam dla niego tyle czasu, ile powinienem. Moje dni to 12, czasem 14 godzin w pracy, a jak wracam, to jestem wrakiem człowieka. On to czuje. Widzę po nim, że się męczy, że nie ma tej radości, którą kiedyś miał, gdy mogłem mu poświęcić więcej uwagi. Wiem, że ten nowy dom to dla niego lepsza opcja. Ale mimo to czuję się jak najgorszy skurwiel, że w ogóle rozważam jego oddanie.
Z drugiej strony – praca. Wyjazd to możliwość odcięcia się od tego, co tu mnie trzyma, od monotonii i ciągłego liczenia hajsu, czy starczy do końca miesiąca. Nowe miejsce, nowe wyzwania, lepsza kasa. Tylko czy warto, jeśli cena za to jest tak wysoka?
To są te jebane decyzje, które człowiek musi podejmować w dorosłym życiu. Niby oczywiste, niby logiczne, a jednak rozrywają od środka.
B.

