Kurwa, ten weekend mnie totalnie rozjebał. Wiedziałem, że będzie ciężko, ale nie spodziewałem się, że aż tak. Sobota minęła szybko, niedziela zlała się w jedną wielką czarną dziurę, a w poniedziałek przyszło to, co nieuniknione – kac gigant, rozsypka psychiczna i zero sił na cokolwiek.

Nie ma co ściemniać – w niedzielę przegiąłem. Wypiłem tyle, że urwał mi się film. Ale poniedziałek nie miał dla mnie litości – obudziłem się zmielony jak śmieć. Głowa pulsowała jak jebany gong, żołądek skręcony, a psychika? Lepiej nie mówić.

Patrzyłem w sufit, próbując jakoś poskładać do kupy to, co działo się w weekend, ale zamiast tego uderzyła mnie jedna, brutalna myśl – ja już od dawna nie mam pojęcia, co robię ze swoim życiem. Nie chodzi tylko o kaca. Nie chodzi nawet o tę jedną rozjebaną noc. To coś większego.

Do roboty oczywiście nie poszedłem. Nie byłem w stanie. Zamiast tego, odpaliłem standardowy scenariusz – szybki SMS, że chory, że dziś nie dam rady. Czy ktoś w to uwierzył? Może. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Gówno prawda jest taka, że i tak nie miałem sił, żeby ruszyć się z łóżka.

Czasem mam wrażenie, że ciąży nade mną jakaś pieprzona klątwa. Jakby ktoś na starcie powiedział: „Dobra, ty to się, kurwa, nie ogarniesz. Zawsze będziesz się miotał, zawsze będziesz czuł, że czegoś ci brakuje”. I ja to czuję. Jakbym był w jakimś pierdolonym limbo – nie do końca żywy, ale też nie do końca martwy.

I co dalej? No właśnie. Kurwa. To jest pytanie, na które nie mam odpowiedzi.

B.