Weekend zawsze przychodzi za szybko, ale ja mam ochotę, żeby równie szybko się skończył. Za każdym razem to samo – ta dziwna mieszanka niepokoju i oczekiwania, która wcale nie prowadzi do niczego dobrego. Piszę to przed każdym weekendem, jakbym chciał sobie przypomnieć, że to tylko kolejne dwa dni do przeżycia, a nie do przeżywania.
Tyle że tym razem… tym razem moja terapeutka będzie miała co słuchać. Przez ostatnie dwa tygodnie w mojej głowie odpierdalał się taki chaos, że sam nie wiem, jak to wszystko zebrać do kupy. Narkotyki? Oczywiście, ale nie tylko. Myśli jak rozjebane domino – jedno uderza w drugie i nagle całe domino leży na ziemi, a ja nawet nie wiem, od którego klocka się zaczęło. Emocje? Pełna skala – od obojętności, przez paranoję, aż po momenty, w których wszystko wydaje się tak kurewsko intensywne, że nie da się tego wytrzymać.
I wtedy przychodzi ta godzina u niej. Czasem się zastanawiam, jak ona to wszystko znosi. Jak to możliwe, że jeszcze ani razu nie wybuchła śmiechem, słysząc, co mam w głowie. Albo, co bardziej prawdopodobne – nie spojrzała na mnie z takim przerażeniem, jakby miała zaraz zadzwonić po karetkę. Bo, serio, czasem sam mam wrażenie, że to, co mówię, nie brzmi normalnie.
Ale może właśnie dlatego wciąż tam wracam. Może dlatego jako jedyna osoba w moim życiu nie wydaje mi się fałszywa. Nie ocenia, nie wytyka palcami, nie mówi, że przesadzam albo że mam się ogarnąć. Po prostu słucha. A to już więcej, niż dostaję od większości ludzi. Chociaż, szczerze mówiąc, czasem nawet ja nie rozumiem tego, co mi odpowiada.
I tak to się kręci. Weekend za weekendem. Sesja za sesją. A ja nadal próbuję połapać się w czymś, co coraz bardziej przypomina popierdoloną układankę bez wszystkich części.
B.

