Ostatnie dni to dla mnie jazda bez trzymanki. Pracuję na nocki. Znowu. W sumie, dawno już nie robiłem w takim trybie, i zapomniałem, jak bardzo to jebie całe życie. Niby tylko kilka godzin w nocy, niby człowiek wie, na co się pisze… ale prawda jest taka, że nocna zmiana to nie tylko zmiana grafiku – to zmiana całej codzienności. I niekoniecznie na lepsze.

Najgorsze w tym wszystkim nie jest nawet zmęczenie fizyczne, tylko to, że życie w dzień kompletnie nie współgra z pracą w nocy. Próbuj, kurwa, ogarnąć terapię, spotkania, sprawy urzędowe albo cokolwiek innego, co wymaga działania między 9 a 17, kiedy ty masz jedyne okno na sen. Dzisiaj na przykład – wróciłem o 7 rano, zanim zasnąłem, była już 8, a o 12 musiałem się zwlec z łóżka i załatwić kilka spraw, bo inaczej wszystko się posypie. Efekt? O 4 nad ranem w pracy walczę o to, żeby nie przysnąć na stojąco. Głowa leci, oczy się zamykają, a ciało mówi „dość”.

I w tym całym bałaganie zacząłem się zastanawiać nad snem. Nie tylko nad tym, że go nie mam – ale też nad tym, że go kurwa nie pamiętam. W sensie: kiedy ostatnio śniłem coś, co zapadło mi w pamięć? Nie wiem. Kiedyś, jak jeszcze ćpałem, miałem taką fazę, że sny były jak filmy w HD. Czasem aż za bardzo – realne, intensywne, czasem przerażające. Po narkotykach sny potrafiły przypierdolić w łeb jak dobry thriller psychologiczny. Ale teraz? Cisza. Jakby ktoś wyłączył projektor.

Od kiedy jestem w abstynencji, mam wrażenie, że nie śnię wcale. Albo po prostu nie pamiętam.

Nie wiem, czy to się zmieni, może to tylko faza, może organizm się przestawia, może musi się przebić przez cały ten syf, który jeszcze gdzieś tam w głowie siedzi. Ale jedno wiem na pewno – nocne zmiany, niedosypianie i życie na pół gwizdka to nie jest tryb, w którym człowiek może długo funkcjonować bez konsekwencji. Fizycznych, psychicznych, emocjonalnych.

B.