Ostatnie dni były dla mnie brutalne. Takie momenty, kiedy czujesz, że świat Cię przygniata, a Ty – zamiast walczyć – najchętniej byś się po prostu położył i odpierdolił od wszystkiego.
Czuję się jak totalny śmieć. I to nie z jakiegoś wydumanego powodu. Po prostu jestem chory. Jeden jebany dzień odpuściłem pracę, bo nie byłem w stanie się ruszyć, a następnego dnia… wlokłem się tam z gorączką, jakbym miał coś komuś udowodnić. Nikomu nic nie udowodniłem – poza tym, że jestem mistrzem w ignorowaniu siebie i swoich granic.
Psychika mnie rozpierdala. W środku czuję, jakbym się rozłaził na wszystkie strony, jakbym nie był w stanie złapać żadnego kierunku, żadnego punktu zaczepienia. I z każdym dniem coraz bardziej muszę sobie zadać to jedno pytanie: czego ja, kurwa, w ogóle chcę od życia?
Odpowiedź jest brutalnie prosta i jednocześnie wkurwiająco skomplikowana: nie wiem.
Niby chciałbym się ustatkować. Mieć coś swojego, jakieś poczucie bezpieczeństwa. Nie błądzić jak popierdolony we mgle, próbując łapać cokolwiek, co akurat wpadnie pod rękę. Ale życie – a raczej to, co sam z niego zrobiłem – nie ułatwia mi złapania balansu.
Na domiar złego, w tym tygodniu nie poszedłem na terapię. Zajebiście, nie? Leżałem w łóżku, rozjebany jak pies, i wiedziałem, że powinienem tam być. Że ta jedna rozmowa mogłaby mnie chociaż trochę poskładać. Ale ciało nie dało rady, a głowa jeszcze mniej.
Teraz wiem, że za tydzień będzie rozmowa. Ale coś mi mówi, że godzina terapii to będzie stanowczo za mało, żeby ogarnąć ten cały pierdolnik, który mam w środku. Myślę więc, żeby dobrać dodatkową godzinę. Bo czasem po prostu trzeba sobie powiedzieć: „Ej, stary, kurwa, sam z tego nie wyjdziesz. Potrzebujesz pomocy. I nie ma w tym nic złego.”

B.