Są takie popierdolone dni, kiedy człowiek po prostu nie daje rady.
Dzisiaj miałem rozmowę, na której pierdoloną wagę czekałem od bardzo dawna. Rano było napięcie, ale też jakaś nadzieja. Potem — cudownie spędzony dzień z moją córką. Śmiech, zabawa, pełne skupienie na niej. Wracam do domu i co?
Kurwa, overthinking jak wjebany na pełnej kurwie rollercoaster.
Nie potrafię zatrzymać tego gówna.
Myśli jak pojebane przelatują jedna po drugiej: praca, dziecko, relacje, wspomnienia — te dobre, ale też te bolesne jak skurwysyn. To się dzieje bez przerwy. Jakby mózg przestawił się na tryb „wyjebany blender” i mieszał wszystko, co kiedykolwiek mnie zabolało albo ucieszyło.
I pamiętacie, jak kiedyś pisałem o moim przyjacielu?
Tak, o tym, którego — brutalnie mówiąc — się pozbyłem.
Do dzisiaj nie potrafię tego przełknąć. Nie mogę tego kurwa przeżyć.
Dotarło też do mnie, że moja najbliższa osoba już nie żyje.
Ale cały czas, skrycie, w jakiś popierdolony sposób, obwiniam siebie. Wiem, że to irracjonalne, wiem, że pewnie niczego już nie zmienię… Ale uczucia mają wyjebane na logikę. One po prostu są. I palą od środka jak benzyna na otwartym ogniu.
Nie potrafię być w tym domu.
Nie potrafię w nim kurwa funkcjonować bez niej.
Każdy przedmiot, każdy kąt przypomina o tym, co było, a czego już nie ma.
I ten jebany overthinking… zamiast pozwolić zasnąć, zamiast dać odpocząć, rozpieprza wszystko, co próbuję zbudować na nowo.
B.
