Zbliża się majówka – ten krótki, ale symboliczny czas w roku, kiedy większość ludzi myśli o grillach, piwie, spotkaniach z rodziną, czy po prostu o wyluzowaniu na działce. Dla mnie to moment refleksji. Chciałbym odpocząć. Naprawdę odpocząć – fizycznie i psychicznie. Problem w tym, że ostatnio moje zdrowie daje mi solidnie w kość, a ja nie jestem już w stanie tego ignorować.
Nie zamierzam się tu pierdolić w słowa – moje problemy zdrowotne to efekt brania narkotyków. I wiem to. Nie będę się oszukiwać, bo trzeba być idiotą, żeby sobie wmawiać, że „to nie przez to”. Zacząłem ostatnio czytać o tym, co tak naprawdę robi z ciałem i psychiką mefedron i inne podobne syfy. I wiesz co? Wychodzi mi na to, że naprawdę zajechałem swój organizm. Nie od razu, nie po jednym razie – ale z czasem. Latami. A teraz płacę za to rachunek.
Nie chodzi mi o to, żeby się tu użalać – wręcz przeciwnie. Ten tekst nie jest wołaniem o litość, tylko zapisem momentu, w którym coś zaczyna się we mnie zmieniać. Może powoli, może jeszcze niepewnie, ale jednak.
W ostatnich tygodniach zastanawiałem się, czego ja właściwie chcę od życia. Czym mógłbym się zająć, co by mnie naprawdę wciągało, a nie było tylko kolejnym sposobem na ucieczkę od rzeczywistości. I tak wróciła do mnie jedna myśl – muzyka. Zawsze gdzieś tam była. Trochę ją kiedyś robiłem, potem odpuściłem, zatraciłem się w innych sprawach. Ale ostatnio, jak słyszę dobre techno, minimal, czy jakikolwiek beat, który uderza w klatę i pulsuje w głowie – czuję, że to jest to. Że chcę znów tworzyć.
Na razie to plany, nic wielkiego. Wiadomo – sprzęt kosztuje, czas kosztuje, a życie nie zwalnia. Ale czuję w tym coś prawdziwego. Może zacznę hobbystycznie. Może nigdy nie wyjdę z tym do ludzi. A może właśnie wyjdę i zrobię coś więcej – kto wie. Najważniejsze, że to mnie jara. Nie daje mi spokoju. I to jest zajebiście dobre uczucie – szczególnie kiedy masz za sobą długi czas dryfowania bez kierunku.
B.

