Kurwa, nie życzę nikomu takiego stanu, jaki dopadł mnie w ostatnich dniach. I nie, to nie jest taka depresja– choć może i nią jest, sam już nie wiem. To raczej rozpierdol we łbie, który zaczyna się jeszcze zanim otworzysz oczy i nie odpuszcza nawet wtedy, gdy próbujesz zasnąć.

To nie są po prostu „negatywne myśli”. To jebane myśli. O wszystkim i o niczym. Przypadkowe wspomnienia, błędy, których nie da się cofnąć, sytuacje, które rozkminiasz po raz tysięczny, bo może wtedy znajdziesz inne zakończenie. Nie znajdziesz. Ale i tak siedzisz w tym, jakby od tego zależało twoje przetrwanie.

To nie jest stan, w którym chcesz coś naprawiać. To moment, w którym masz ochotę spalić wszystko dookoła – łącznie ze sobą. I nie chodzi o to, że chcę sobie coś zrobić. Po prostu nie chcę już tak się czuć. Nie chcę mieć głowy, która nie przestaje gadać.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że ten stan nie jest dla mnie nowy. Przerabiałem go już wcześniej – i za każdym razem kończyło się to czymś złym. Nie było nic, nie było oczyszczenia, nie było „happy endu”. Był tylko chaos, zjazd psychiczny, który ciągnął mnie z powrotem w kierunku rzeczy, przed którymi uciekam każdego dnia. To jak deja vu z piekła – znasz każdy etap, każdy zakręt, a mimo to znowu wpadasz w tę samą przepaść. I najgorsze jest to, że dobrze pamiętam, dokąd to prowadzi.

B.