Dzisiaj był jeden z tych dni, gdzie głowa nie daje spokoju, serducho bije szybciej, a ręce pocą się jakby miały zaraz pierdolnąć o ziemię. Pierwsza rozmowa o pracę od lat. Aplikacji wysłałem już tyle, że nawet Excel by się zesrał od ilości wierszy. Każde „Dziękujemy, ale…” wbijało się we mnie jak igła – niby przywykłem, ale za każdym razem coś pękało.

Dzisiaj w końcu ktoś się odezwał. I chociaż przed rozmową czułem się jak zbity pies, jak gówniarz na dywaniku u dyrektora, to jednak usiadłem i pogadałem. Na początku bełkot, chaos, suchość w gardle i ścisk w brzuchu. Ale potem… potem coś puściło. Rozmowa zaczęła płynąć, było nawet luźno. Nadal czułem stres, to nie znika ot tak, nie po tym wszystkim, co człowiek przeszedł. Ale wyszedłem z tego z czymś – z poczuciem, że nie spierdolę wszystkiego, jeśli tylko mi dadzą szansę.

Jutro się okaże. Czekam na odpowiedź. Czekam chociaż wiem, że to może być tylko kolejne „nie”. Ale mam nadzieję. Bo ta praca – cholera, pierwszy raz od dawna coś we mnie mówi, że to miejsce, gdzie mógłbym się rozwinąć. Nie tylko odjebać swoje i wypierdalać, ale naprawdę czegoś się nauczyć, coś pokazać. Że jednak jeszcze coś potrafię.

Jutro też ważny dzień dla mojej córki. Ja spróbuję być dla niej, nawet jeśli sam w środku się rozpadam. Nie chcę, żeby czuła, że ojciec to tylko jakiś wrak człowieka, który kiedyś coś brał i teraz tylko się ogarnia. Ona zasługuje na więcej. I dlatego się staram.

Terapia też jutro. I nie, terapeutka raczej nie będzie zachwycona.Ale chcę w końcu odpowiedzieć jej na to jedno, zajebiście ważne pytanie: czego ja właściwie chcę od tej terapii?
Nie wiem jeszcze do końca, ale chyba właśnie o to chodzi. Żeby zacząć szukać tej odpowiedzi na serio.
Bo póki co, to ja ciągle gdzieś w rozkroku – między przeszłością a przyszłością, między tym, kim byłem, a kim jeszcze mogę się stać.

B.