Czuję się dobrze w tej nowej pracy. Naprawdę dobrze. Ale jednocześnie czuję tę cholerną presję, że muszę wszystko zrobić najlepiej. Czy to źle? Nie wiem. To dopiero początek, zobaczymy, czy będzie tak cały czas. Ale dzięki temu czuję też przypływ energii – taki, jakiego nie czułem od bardzo, bardzo dawna.

To uczucie jest znajome. Przypomina mi tamten haj – ten, za którym tak długo goniłem, którego już nawet nie miałem kurwa po prochach. Tylko że teraz nie ma w tym chemii. Jest praca. I ta jebana presja.

Z jednej strony to dobrze. Czuję, że żyję. Że coś robię. Że jestem potrzebny. Ale z drugiej strony boję się, że znowu wpadnę w ten sam schemat. Że znowu będę gonił za czymś, co mnie zniszczy.

Bo presja to nie tylko moja motywacja. To też mój własny diler i ciężar oczekiwań – swoich oczekiwań. Tak działała na mnie feta. Tak działało to moje ciągłe „muszę coś czuć”, „muszę się nakręcić”, „muszę uciec od ciszy”. Głowa, kurwa, dalej potrafi działać cuda, te przemyślenia to co się w niej dzieje.

Ale może właśnie o to chodzi? Może to jest ta granica, której nie mogę przekroczyć? Może to jest ten moment, w którym muszę się zatrzymać.

Nie wiem. Ale wiem jedno – muszę być czujny. Bo choć praca daje mi energię, to nie chcę, żeby stała się znowu moim nałogiem.

B.