Pamiętam jak dziś – miałem wtedy samochód. Nie żaden nówka-salon, tylko szrot po kilku właścicielach, każdy coś tam przy nim dłubał, kombinował, sklejał na trytytki i silikon. Chciałem samemu wymienić radio. Jak zwykle. I jak zwykle – miało być prosto, a skończyło się, kurwa, jak zawsze. Coś nie pasowało, nie wychodziło, coś było spięte na opak. A ja już miałem w głowie swoje – że to nie moja wina, że to auto to gówno, że wszystko mnie wkurwia. I w ułamku sekundy – jeb, rwanie kabli, radio wyrwane z deską rozdzielczą, wszystko na raz, bez zastanowienia. Jak dzikie zwierzę. Bez hamulców.

I tak samo ostatnio. Już po odstawieniu, czysty. Myślisz, że to znika? Że jak nie ćpasz to już jesteś „normalny”? Gówno prawda. Wymieniałem przełącznik w klawiaturze – droga, zajebista klawa, z tych co to nerdy trzymają pod szkłem. I nie poszło. Coś nie działało, nie pasowało. Wkurw był tak silny, że złamałem ją na pół. Bez sekundy refleksji. Po prostu jeb na kolano i do śmietnika.

Agresja do ludzi – historia, której się wstydzę

Mam prawo jazdy od ponad dekady. A jak jeździłem na cugu – to kurwa, każdy kierowca przede mną był moim wrogiem. Mrugnij długimi, to ci zajadę drogę. Zatrąb, to cię zwyzywam. Zatrzymaj się, to cię wysadzę z butów na asfalcie. Nie raz i nie dwa stałem przed czyjąś szybą i darłem mordę, gotowy rozjebać faceta za to, że za wolno ruszył spod świateł. A byłem wtedy naćpany, niewyspany, przegrzany od środka jak silnik bez oleju. Gotowy do wybuchu.

Ale najgorsze… najgorsze było to, co zrobiłem jej. Mojej wtedy narzeczonej. Nie wiem, czy jestem gotów na pełne rozliczenie z tego, co się działo pod koniec mojego największego zjazdu, tuż przed tym, jak trafiłem do więzienia. Pamięć działa wybiórczo. Czasem naprawdę nie pamiętam. Ale są rzeczy, które zapamiętałem aż za dobrze.

Kłótnie. Wrzaski. Wyzwiska. Słowa, których nie da się cofnąć, które palą w gardle nawet po latach. Aż sąsiedzi dzwonili po policję. Jeden raz – i wystarczył – że ją popchnąłem. Że złapałem za szyję. Że w przypływie wściekłości oderwałem ją od ziemi. Przysięgam – byłem wtedy bliżej bycia potworem niż człowiekiem. I to jest coś, czego sobie nie wybaczę nigdy. Bo żadne „byłem naćpany”, „nie wiedziałem co robię”, „to były narkotyki” – nie są kurwa usprawiedliwieniem. To jest gówniana wymówka. Prawda jest taka, że to JA to zrobiłem. Nie mefedron. Nie zjazd. Ja.

Wiecie co jest w tym wszystkim najbardziej pojebane? Że jak wyszedłem z więzienia – ona tam była. Po tym wszystkim. Po tym całym gównie, które jej zafundowałem. Czekała. Nie wiem do dziś dlaczego. Może wierzyła, że to był mój dół. Może miała nadzieję, że się zmienię. Może kochała. A może sama była już tak pogubiona, że nie wiedziała, jak się uratować. Nie wiem. Ale wiem jedno: nie zasłużyłem wtedy na nią. I nie jestem pewien, czy kiedykolwiek zasłużę.

B.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *