Układa mi się w pracy. Układa mi się – nazwijmy to ogólnie – w „życiu”. Nie, nie chodzi o związki czy romantyczne pierdolety. Po prostu… codzienność przestaje mnie aż tak przygniatać. Terapia też idzie dobrze. Ale im bardziej czuję, że zaczyna być „okej”, tym bardziej wewnętrznie się gotuję. Jakbym nie umiał przyjąć spokoju. Jakby coś we mnie mówiło: „Ej, coś tu nie gra. Spokój? Stabilizacja? To jebnie lada chwila, więc lepiej bądź gotowy.”

Mam jedną sesję terapeutyczną tygodniowo i coraz częściej łapię się na tym, że próbuję opowiedzieć na niej wszystko, co działo się przez ostatnie siedem dni. Wpierdolone w 50 minut. Jakby czas mnie gonił. I to nie są rozmówki przy kawce – to często mocno ciężkie, emocjonalne sesje.

Są dni, kiedy ledwo zaczynam mówić i już czuję, jak oczy mi się szklą. Bo coś mnie dotknie, bo coś wraca, bo znowu trzeba rozgrzebać gówno, które tak ładnie zamiotłem pod dywan. A czasem, zamiast łez, pojawia się wściekłość. Tak silna, że mam ochotę czymś rzucić. Bo coś mnie tak bardzo wkurwia, że nie wiem, co z tym zrobić. I nie mam gdzie tego wypuścić – więc zbieram, tłumię, a potem… pęka na sesji.

I chyba dobrze, że pęka. Lepiej tu niż gdzie indziej.

Ale pojawił się nowy wróg. Nuda.

W ten weekend było spokojnie – była moja córka, więc miałem co robić, miałem dla kogo być. Ale tydzień wcześniej? Totalny marazm. I wtedy poczułem to znajome ciągnięcie – wyrwać się, wyskoczyć, rozładować napięcie. I szczerze? Trochę się tym przeraziłem. Bo ta potrzeba wyjścia „wyrzygać napięcie” zawsze była początkiem równi pochyłej. I w głowie pojawiły się obrazy – klub, alkohol, znajomi z dawnych lat, nocne jazdy bez celu… i wszystko, co za tym szło.

Nie poszedłem. Zostałem. Wytrzymałem.

B.