Kiedyś sobota znaczyła jedno — impreza. Kurwa, innego scenariusza nie było. Budzik w głowie ustawiony na start melanżu. Życie kręciło się wokół planowania co, z kim i gdzie. Nieważne, czy miałem kasę, czy nie. Zawsze się coś wykminiło — bo jak człowiek wciągnięty po uszy w ten świat, to kreatywność działa na pełnych obrotach, zwłaszcza jeśli chodzi o zdobycie towaru, flaszki albo miejsca, gdzie można odpłynąć najlepiej na prochach.
Dziś sobota wygląda inaczej. A może tylko z zewnątrz. Bo w środku, w tej pojebanej głowie, dalej coś się gotuje i to tak, że czasem, kurwa, w weekendy, coś się odpala. Jakiś wewnętrzny sabotażysta. Szept w głowie, który mówi: Ej, może by tak zniknąć z tej rzeczywistości chociaż na chwilę?
I to jest ten moment, kiedy sięgam po tabletkę. Na sen. Na jebane odcięcie. Bo jak łeb mi się buzuje, jak myśli się nakładają, jak zaczynam wymyślać najgorsze możliwe scenariusze i zaczynam tęsknić za dawnym chaosem — to wiem, że muszę się zatrzymać. Zamknąć oczy. Przespać to. Nie przetrawić, nie przeanalizować — tylko przeczekać.
Nie jestem dumny z tego, że czasem sięgam po nasenne. Ale kurwa, nie jestem też robotem. Nie jestem wypruty z emocji. Nie zawsze działają techniki z terapii. Nie zawsze działa zimny prysznic, głęboki oddech czy zadzwonienie do kogoś, chociaż i z tym ostatnio ciężko. Czasem po prostu potrzebuję się wyłączyć.
To nie jest romantyzowanie farmakologii. To nie jest też powrót do uzależnienia. To kurwa jest przetrwanie. I choć wiem, że to śliski grunt, że łatwo się potknąć — to wolę tabletkę na sen niż powrót do tego, co mnie prawie zabiło.
B.
