Są takie zjebane dni, kiedy budzisz się i od razu czujesz, że coś jest nie tak. Że dzisiaj nie dasz rady, że nie masz siły oddychać, kurwa myśleć, nawet pierdolonej kawy zrobić. Tak było u mnie wczoraj. W sumie to od jakiegoś czasu.
Miałem ten znajomy, kurewsko niebezpieczny stan — chciałbym zasnąć i się nie obudzić. Bez dramy, bez napinki. Po prostu: zamknąć oczy i nie istnieć. Jakby śmierć była bardziej kusząca niż życie z tym jebanym zmęczeniem, i wszystkim innym.
Nie poszedłem w poniedziałek do pracy. Nie dlatego, że jestem leniwy. Nie dlatego, że miałem kaca. Po prostu czułem się jak gówno. Totalne, jebane gówno. Jakby moje ciało się rozpadało od środka. Gorączka. Opuchnięte węzły chłonne. Jakieś kurwa ciągłe infekcje. I to się nie kończy. Z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień — coś nowego. Organizm woła o pomoc, a ja go olewam. Wiesz dlaczego?
Bo boję się badań. Boję się dowiedzieć prawdy.
Boję się, że coś jest ze mną naprawdę nie tak.
Boję się, że ten cały syf z przeszłości, z ćpania, z życia bez snu i jedzenia, odbija się teraz tak mocno, że może być już za późno, bo ciało swoje pamięta. I się mści. I się rozpierdala od środka. A my udaje, że tego nie widzę, bo lepiej żyć w nieświadomości niż usłyszeć od lekarza coś, czego nie chce.
Boję się, że jak zrobię badania, to mi powiedzą, że coś jest nie tak z wątrobą, z krwią, z czymś, o czym nawet nie mam pojęcia. Boję się diagnoz, bo mam już za dużo traum. Boję się prawdy, bo przez większość życia żyłem w kłamstwie. A jednak… coś mi mówi, że dalej tak się nie da. Że trzeba coś z tym zrobić.
A ja czuję, że właśnie jestem w tym miejscu.
I chyba muszę to w końcu przyznać — kurwa, boję się.
B.
