Zaczął się sezon wakacyjny. Dla wielu ludzi to czas słońca, wyjazdów, beztroski i ucieczki od codziennego zapierdolu. Ale dla mnie… to jak kurwa tykająca bomba emocjonalna. Bo widzisz, nie każdy lipiec to drinki z palemką. Nie każdy sierpień to opalanie się na plaży i fotki na Insta. Dla mnie ten czas to jakby moje demony odpalały tryb przypominajki.

Poprzednie wakacje jakoś przetrwałem – byłem z rodziną. Nie było idealnie, ba, było cholernie trudno, byłem obecny, jako tako ogarniałem rzeczywistość. Patrzyłem na córkę, na ich uśmiechy, i miałem poczucie, że może jednak da się jakoś żyć, nawet jeśli w głowie cały czas brzęczy echo starego życia.

Ale dwa lata temu… No kurwa, wtedy lato wyglądało zupełnie inaczej.

Spędziłem je w areszcie śledczym.

Zamiast słońca – zimne, zasrane światło jarzeniówki.
Zamiast ciepłych wieczorów z rodziną – stukanie krat, śmierdząca cela i ludzie, których życie też rozjebało na tysiąc kawałków.
Zamiast dziecięcego śmiechu – dźwięk ryglowanych drzwi i cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem.

Czy mam po tym traumę?
No chyba kurwa tak.

Ostatnio wylazło to na terapii. Rozmawiałem z moją terapeutką i w sumie oboje doszliśmy do tego, że coś mi się w głowie odpala, jak tylko robi się cieplej i słońce zaczyna przypieprzać jak wtedy. Nie trzeba być pieprzonym psychologiem z doktoratem, żeby zauważyć, że coś się zmienia. Niby normalnie funkcjonuję, ale w środku zaczyna się kotłować – napięcie, niepokój, jakieś dziwne poczucie winy i lęk, że zaraz znowu coś spieprzę. Że znowu obudzę się tam, gdzie nikt nie chce się obudzić.

B.