Ostatnio zacząłem się zastanawiać, jak bardzo jebana pogoda wpływa na mój humor. Serio. Niby pierdoła, niby banał – no bo co, deszcz pada, to se parasol rozłóż, słońce napierdala, to idź w cień. Tylko że u mnie to działa zupełnie inaczej. Ja nie mam przycisku „parasolka na nastrój” ani „krem z filtrem na emocje”. Jak jest duszno i gorąco, to mi się wszystko gotuje w środku. Jak zimno i wieje, to mam wrażenie, że całe życie mi się sypie jak domek z kart. Pogoda ostatnio jest tak pojebana, że serio – przypomina mi moje stany emocjonalne z czasów najgorszego ćpania.
Jeden dzień – 30 stopni, słońce napierdala, wszyscy nagle happy, lodziki, krótkie spodenki, influencerki robią selfie w słońcu. Ja też próbuję się uśmiechać, ale czuję, że to wymuszone jak uśmiech dilera, który wie, że sprzedał ci syf. Drugi dzień – leje, pizga z każdej strony, ciemno jak w dupie i już czuję, że coś się we mnie zaciska. Kurwa, nawet kawa nie smakuje, nawet fajka mnie nie cieszy.
Lubię słońce, ale nie za bardzo. Bo jak jest za ciepło, to zaczynam się pocić, a jak się pocę, to czuję się brudny, a jak czuję się brudny, to przypomina mi się każda nocka zarzygana mefedronem, z zasychającym potem i odorem chemii, którego nie dało się z siebie zmyć nawet pod prysznicem
Lubię deszcz, ale nie za bardzo – bo jak leje bez końca, to i mnie w środku zaczyna lać, i zanim się obejrzę, to już nie wiem, czy to depresja, czy tylko jebana pogoda znowu zagrała mi na emocjach.
Wszystko jest jakoś kurwa za bardzo. Pogoda – za bardzo. Nastrój – za bardzo. Ludzie – za bardzo. Może to kwestia rozregulowanego układu nerwowego. Może kwestia tego, że moje ciało i głowa wciąż działają na spustoszonym systemie po latach ćpania.
B.
