Jutro są moje urodziny. Powinienem się chyba cieszyć, nie? Taki mały, pierdolony reset w kalendarzu, kolejna szansa, żeby „zacząć od nowa”. Tak przynajmniej mówią ludzie, którzy nie mają pojęcia, jak to jest żyć z rozpierdoloną głową i bagażem, którego nie da się po prostu odpiąć i zostawić na poboczu. No więc nie – nie cieszę się. Mam ochotę krzyczeć, spierdolić gdzieś daleko, zaszyć się w ciemnym kącie i po prostu być niewidzialny.

Bo kurwa, mam wrażenie, że wszyscy coś ode mnie chcą. Żebym był wdzięczny, że przeżyłem kolejny rok. Żebym się uśmiechnął do tortu, którego nie zamówiłem, wypił z ludźmi, z którymi nic mnie nie łączy, i udawał, że wszystko jest okej. Że czas nie minął. Że nie czuję tej jebanej pustki w środku. Że nie mam w sobie setek niewypowiedzianych słów, żalu, bólu i wstydu, który tłumiłem przez ostatnie miesiące, lata.

Mam już dość udawania, że wszystko gra. Że jestem lepszy. Że wychodzę na prostą. A przecież wciąż czuję się jak wciągnięty w bagno, które tylko zmieniło zapach. Nie nie imprezuję do upadłego, ale w środku dalej jestem rozjebany. Dalej mam te same demony. Dalej czuję się jak śmieć, którego nikt nie posprzątał.

A teraz jeszcze mam świętować?

Kurwa, urodziny to dla mnie dzień, który bardziej przypomina pogrzeb niż święto. Grzebię kolejny rok, którego nie przeżyłem tak, jak bym chciał. Grzebię siebie w wersji, którą kiedyś lubiłem, a której dziś już nie ma. I z każdym rokiem coraz trudniej mi udawać, że cokolwiek z tego ma sens.

B.