Moje wpisy są nieregularne. Nie z lenistwa. Nie dlatego, że już mnie to nie obchodzi. Po prostu czasem nie nadążam za własnym pierdolonym mózgiem. Mam tyle myśli, tyle rzeczy do wyrzygania z głowy, ale zanim sięgnę po telefon czy klawiaturę — to już ich nie ma. Jakby się rozpływały w tym dymie.

Ostatnio w głowie mam dziwny spokój. Albo otępienie. Kurwa, nie wiem. Może to właśnie to „stoickie wyjebanie”, o którym mówią mądrzejsi ode mnie. Przestaję się przejmować tymi, którzy są „wyżej” ode mnie. Przestaję się porównywać. Jebać ich. Przestaję być chłopcem, który grzecznie siedzi i czeka, aż ktoś mu powie „brawo, teraz jesteś coś wart”.

Uśmiecham się. Czasem sam do siebie, czasem do innych. Uśmiecham się mimo zmęczenia. Bo nie, to nie jest tak, że nagle wszystko gra. Dalej jestem wyjebany z energii, dalej mam za sobą kawał ciężkiego życia, dalej walczę. Ale inaczej. Spokojniej. Świadomiej.

Ale żeby nie było za słodko – moje uzależnienie cały czas gdzieś tam siedzi.
To nie znika.
To nie wyparowuje jak kac po trzech dniach.
To siedzi i czeka. I czasem się odzywa. Cicho. Podstępnie.
I nie chodzi tylko o ciąg czy mefedron. Chodzi o to coś głębiej — ten głos w głowie, który mówi: „Stary, pierdol to wszystko. Zrób coś, żeby nie czuć. Chociaż na chwilę”.

Bo są momenty, które warte tego wszystkiego

Momenty, w których naprawdę czuję, że żyję. Nie tylko oddycham – ale żyję.
Kiedy śmieję się szczerze. Kiedy spojrzę komuś w oczy i się nie wstydzę. Kiedy słyszę muzykę i nie muszę być naćpany, żeby ją poczuć.
I to, kurwa, są te momenty, których wcześniej nie miałem.

B.