Minęło 7 dni. Siedem jebańsko intensywnych dni. Nie napisałem ani słowa, choć w głowie kłębiło się tyle myśli, że miałem ochotę wylać wszystko – aż do ostatniego toksycznego pierdolnięcia. Ale nie dałem rady. Głowa mi się po prostu rozpierdoliła. Od środka. Z hukiem. Bez ostrzeżenia.
Działo się tak dużo, że aż za dużo. Choroba, lekarze, osłabienie, do tego cały mój stan psychiczny, który momentami przypominał bardziej pole bitwy niż jakiekolwiek zdrowienie. Dosłownie wszystko mnie rozpierdalało – od temperatury ciała po temperaturę emocji.
Ktoś ostatnio zapytał mnie, co daje mi ten blog. Kurwa, serio nie wiem. Nie potrafię tego określić. To nie jest terapia. To nie jest autoterapia. To raczej krzyk – taki, którego nikt nie słyszy.
Są tutaj rzeczy, których nie powiedziałem nawet mojej terapeutce. Prawdziwe rzeczy. Brudne rzeczy. Takie, które siedzą głęboko w trzewiach. A Wy – Wy, którzy czytacie te wypociny – wiecie więcej niż ktokolwiek, kto próbował mnie leczyć. Bo tu nie muszę filtrować.
A co do terapii…
Zajebiście nie byłem na ostatniej sesji. Dlaczego? Bo byłem kurewsko chory. Tak, fizycznie, a przez to i psychicznie – w totalnym rozkładzie. Efekt? Kontrakt zakończony. Żadnych sentymentów. Nie ma cię – nie liczysz się. Prosto i brutalnie.
W środę mam rozmowę z terapeutką. O tym, co dalej. Czy w ogóle coś dalej jest. I wiecie co? Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Nie wiem, czy to wszystko jeszcze ma sens. Czy to miejsce w terapii, które zajmuję, nie powinno przypaść komuś, kto naprawdę jeszcze walczy. Bo ja czasami czuję, że tylko siedzę – bez ruchu, bez celu.
Może to tylko chwilowy dół. Może nie. Ale jeśli miałbym dziś odpowiedzieć na pytanie czy warto?, to bym powiedział: kurwa nie wiem. I to właśnie jest najuczciwsze, co mogę teraz powiedzieć.
B.
