25.08.2025

Zastanawiałem się ostatnio, co mnie jeszcze potrafi uszczęśliwić. I jasne, są ludzie, są rzeczy, które dają mi jakiś pierdolony sens. Ale jest też coś, co działa na mnie jak reset – jazda samochodem bez celu. Po prostu wsiadam, odpalam silnik i jadę. Nieważne dokąd. Nie myślę wtedy o ćpaniu, o swoich problemach, o cudzych problemach, które też potrafią mnie przygnieść. Wtedy głowa się wyłącza. Wtedy jestem tylko ja, droga i muzyka.

Radio na pełnej kurwie, szyby drżą od basu. Czasem puszczam smuty, takie numery, że aż człowiekowi pęka serce. Wtedy lecą łzy i mam to w dupie, bo to jest oczyszczające – jakbyś spuścił zawór bezpieczeństwa z przegrzanej głowy. A innym razem walę techno albo hardstyle, mocne beaty, które napierdalają tak, że czuję się, jakby cały świat zniknął, a została tylko ta adrenalina i ciarki na plecach.

To jest mój sposób, żeby choć na chwilę się odciąć. Bez dragów, bez kurwa kombinowania, bez udawania, że mam kontrolę. W samochodzie mogę być sobą – bez maski, bez udawania przed kimkolwiek. Mogę ryczeć, mogę się śmiać, mogę kląć na cały głos, nikt mnie nie ocenia.

I wiesz co? Czasem myślę, że właśnie to, te pierdolone samotne przejażdżki, ratują mi życie. Bo kiedy nie mam siły walczyć ze sobą, kiedy najchętniej bym wrócił do starego gówna, to zamiast sięgnąć po worek – odpalam auto i jadę. To jest mój nałóg numer dwa, tylko że ten nie rozwala mi życia, a raczej skleja je na nowo.

B.