No bo jak to kurwa jest – całe życie człowiek miał wyjebane w przyszłość, żył tu i teraz, bez planów, bez wizji, bez pierdolenia o celach i ambicjach. Zawsze odpowiadałem „Po co mam myśleć o tym, co będzie za miesiąc, rok czy dwa, skoro jutro może mnie samochód rozpierdolić na przejściu?” – i to było moje usprawiedliwienie. Brzmi prosto, brzmi logicznie, brzmi jak idealne alibi dla kogoś, kto nie chce myśleć, bo myślenie za bardzo boli.
A teraz nagle jeb – zaczynasz o tym myśleć. Nie o tym, co dziś, nie o tym, co jutro, tylko o tym, co za tydzień, dwa, miesiąc. I nie są to prochy, które rozkurwiają ci mózg – to ty sam. To twoja głowa, która nagle otwiera jakieś nieznane wcześniej foldery, w których siedzi przyszłość. I ona napierdala mocniej niż jakikolwiek drag, bo tu nie ma fazy, nie ma odlotu. Jest trzeźwe, brutalne, zajebiście niewygodne myślenie o tym, co nieuniknione.
Najgorsze jest to, że wiesz. Wiesz, bo nie jesteś ani optymistą, ani pesymistą – jesteś realistą. A realizm to najcięższy narkotyk z możliwych. Po prostu czekasz. Jak jebany obserwator, który wie, że i tak stanie się to, czego się spodziewasz.
Życie zawsze wyglądało jak jebany hazard albo przynajmniej ja swoje życie tak układałem, że dziś żyję, jutro nie wiadomo. Ale teraz to nie jest planowanie – to są wizje przyszłości, które same ci wpadają do łba. I nie wyglądają jak coś, co możesz zmienić, tylko jak pierdolony wyrok. Nie taki, że cię zamkną na 3 lata, tylko taki, że widzisz dokładnie, jak to wszystko jebnie, i możesz tylko patrzeć, jak zegar odlicza.
B.
