06.10.2025

Trochę mnie tutaj nie było. Zniknąłem. Odciąłem się. I w tym czasie życie mi się, kurwa, poprzestawiało na każdą możliwą stronę. Czy na dobre? Czy na złe? Nie wiem. Może po prostu tak miało być, a ja znowu szukam sensu tam, gdzie go nie ma. Wiem tylko, że psychika dostała po ryju jak nigdy wcześniej. Czuję się, jakbym leżał na ziemi, a ktoś nade mną stał i jeszcze mi dopierdalał kopniakami, żebym na pewno nie wstał.

Są wokół mnie ludzie, którym potrafię dać trochę dobra. Czasem widzę ten błysk w oczach, kiedy się uśmiechają, kiedy choć na chwilę zapominają o swoich problemach. I to mnie jeszcze trzyma. Bo jak widzę czyjś uśmiech — prawdziwy, nie ten udawany — to mam wrażenie, że może jednak coś ze mnie pożytecznego zostało.

Ale są też tacy, którym po prostu pierdolę życie samym faktem, że jestem. Nie robię tego z premedytacją, nie chcę, ale tak wychodzi. Może przez moje nastroje, może przez to, że czasami sam nie ogarniam, kim jestem.

I najgorsze, że znowu przyszło to, co zawsze: wybór między terapią a robotą. I znowu wybrałem pracę, bo trzeba coś wpierdolić do garnka, trzeba zapłacić rachunki, trzeba być „odpowiedzialnym”. A terapia? No cóż… terapia znowu poszła w chuj. I niby wiem, że to przez to znowu zaczynam się rozjeżdżać, ale co mam zrobić? Kto mi da pieniądze, jak nie pójdę do roboty? Kto mi utrzyma dziecko, jak ja sam ledwo się trzymam?

Zresztą… ile razy można gadać o tym samym? Ile razy można grzebać w przeszłości, w tym syfie, który i tak już znam na pamięć? Czasem mam wrażenie, że to już nie terapia, tylko jebane rozdrapywanie ran, które i tak się nigdy nie zagoją.

B.