Kurwa, czasami mam wrażenie, że znowu tam spadam. Nie tak głęboko jak kiedyś, ale czuję ten znajomy chłód pod skórą. Taką pustkę, co nie daje spać, nie pozwala słuchać muzyki, nie pozwala nawet odpalić pierdolonego TikToka, bo każda nuta, każde słowo potrafi przebić się przez ten mur, który próbujesz wokół siebie budować.
Słyszę kawałek i nagle łzy. Nie takie filmowe, kurwa, tylko takie prawdziwe — z bezsilności, z wkurwu, że znowu coś się psuje w środku. Bo wiem, że nie będzie „może się uda”. Nie tym razem. Wiem, że to zjazd. Ale już nie po mewie, tylko po życiu.
Wtedy przychodzą myśli, które nie przychodzą w żadnych innych momentach. I to jest właśnie to coś, co zostaje po ćpaniu — nie wspomnienia po fazie, nie śmieszne historie, tylko ten pierdolony cień, który chodzi za tobą wszędzie, nawet jak myślisz, że już go nie ma.
Chciałbym wam wszystkim powiedzieć, jak naprawdę się czułem, kiedy ćpałem. Bez pierdolenia, bez ładnych słów. Prosta odpowiedź? Przez pierwsze godziny jak Bóg. Dosłownie. Czułem się, jakbym mógł przenieść góry, jakby wszystko miało sens, jakby to właśnie było to, czego szukałem przez całe życie. Ten błysk, ta energia, ten pierdolony stan, w którym nie ma lęku, nie ma przeszłości, nie ma przyszłości — jest tylko tu i teraz, a ja jestem królem tego syfu.
Ale potem…
Potem przychodzi zjazd.
I nagle ten „Bóg” zamienia się w śmiecia. Takiego, którego świat nie potrzebuje, którego nawet własne odbicie w lustrze ma ochotę opluć. Nagle wszystko, co przed chwilą wydawało się sensowne, jebie się w drobny mak. Czujesz się jak odpady po cudzym życiu. Jak brud, który powinien zniknąć.
I to właśnie to uczucie zostaje z tobą na dłużej niż ten jebany haj.
B.
